November 2016

You are currently browsing the monthly archive for November 2016.

Siadam do klawiatury niechętnie, bo nie wiem, jak zaadresować zażalenie. Wrażenia z lektury, synteza: przed – liczyłem na więcej, po – więcej skrywa się w mniej, liczyłbym na mniej.

Ale napisane, wydane. Ostatnia książka Wita Szostaka, Zagroda zębów, właściwie książeczka, krótki tekst, okrutny w swoim nadmiarze.

Mit Odysa rozebrany na włókna i złożony na nowo w cookbook (autor mówi: „zejście do ciemnych podziemi opowieści, gdzie znajdują się wielkie wylęgarnie historii, te fabryki fabulistyczne, mgliste fajczarnie fabuł i bajek, jak pisał wielki mitopoeta Schulz”). Odys na łzawo, Odys na heroicznie, Odys w sosie humanizmu à la post‐Srebrenica, Odys tak, Odys kwak. W dziewięciu nierównych objętościowo częściach pomieszczono 63 ustępy; dokładnie centralny brzmi tak:

5j

Troja za plecami, popioły i zgliszcza. Morze potrafi się gniewać bez pomocy bogów. Bogowie zbiegli, burze pozostały. Drzazgi z okrętów, śmierć towarzyszy.
Odys zniesiony przez prąd do zatoki. Wyłowiony silną ręką prostego rybaka, ocalony. Pielęgnowany w chatynce, obmywany przez kobiety z wioski. Po wielu dniach wywalczony od śmierci na pograniczu światów. Leczony i przywrócony życiu. Nauczony łowić, zabierany na połów. Cieszony prostymi przyjemnościami biedaków. Zakochany przez córkę rybaka i wzięty za męża. Uczyniony ojcem i dziadkiem, postarzony i schorowany, zapomniany przez pieśni.

Tylko umrzeć sam musi, choć biernie i we śnie, niegdyś boski Odys.

Podejrzewam Szostaka o najgorsze, tj. o przemyślność, i siłą rzeczy ów 5j staje się dla mnie osią Zagrody.

fraza

Fraza (widać po cytowanym przykładzie) zwięzła, pobrzmiewa wariantami heksametru, te różne daktyle spondeje trocheje, ani się na tym znam, ani chcę poznać; poprzestaję na odbiorczym wrażeniu zrównania. Rytm podlega niuansowaniu, polega na słowach, ale całość zrównana do jednostajnego rytmomarszu przez zdania, na tym polega mowa klasycznie wiązana. Króki bieg hoplity, cezury dla oddechu, 63 maratony w pigułkach, śmierć w ostatnim zdaniu. Nie dosłownie; Szostak dba jednak o to, by każdy ustęp, nim wyzionie ducha, przekazał ważką nowinę.

mikrospięcia i rozległe obrazy

Do tego dodajmy dwie zabawy, konsekwentnie uprawiane na tym małym powierzchnią, ale wielkim w zamyśle polu.

Pierwsza to słowne spięcia, żarty, prowokacje, małe przyjemności autora. Aliteracje, nieoczekiwane role wyrazów, jątrzące zestawienia. Te zabawy nie wydostają się z obrębu zdania.

Kiedy czas zwalnia uściski Kalipso [3a]

Wzrok mu posępnieje, odgania sępy winem. [3b]

Coraz bardziej nieboski, zbiegły jak bogowie, nocami rozkłamywał się przed samym sobą. [5a]

Śmierć śmierdzi, towarzysze bez zwłoki wydadzą go morzu. [5k]

Rankiem ciche pytanie, bez cienia podejrzeń. Nie można podejrzeć sprytnego Odysa. [7b]

Penelopa nie słucha, potrafi nie słuchać. Odmilcza do niego wszystkie stare słowa. [8b]

...i im podobne.

Druga zabawa to rodzaj malarsko użytej semiozy. Są w Zagrodzie zestawy znaków, powiedzmy: arche‐znaków, które nieustannie powracają, nadając tekstowi kolor. Są w porównaniu, metaforze, metonimii.

A więc poniekąd „tytułowe”: „zagroda zębów” (usta) i „skrzydlate słowa”. Prometejska „wątroba”:

8f
Umiera Odys, wokół krążą poeci. Ślepcy czują, śmierć śmierdzi, dobrze czują. Strasznie pięknie umiera, odpędza stada aojdów. Nadkłamują go po kawałku, zanim ostygnie, wątroba nie odrasta, śmierdzi.

I najważniejsza w tej prozie triada. Nic w tym dziwnego, Odyseja rozgrywa się w uniwersum ciekłym. Wino – morze – krew. Podszyte (każde z nich) domyślnym czwartym elementem, też najwyraźniej ciekłym: śmiercią. Pierwszej trójki Zagroda pełna, w najrozmaitszych wariantach, czwarty element z rzadka bo z rzadka, ale też się niekiedy ujawni:

Wino ciemne jak morze przyniosło mu śmierć. [4e]

warianty

Z dziewięciu części Prolog i Epilog mają znaczenie specjalne, kto ciekaw, niech czyta. Pozostałych siedem oddanych jest siedmiu tematom – nazwijmy – bezpośrednio Odysowym, każda z nich składa się z wariantów. Tak tu się realizują mroczne zabawy z fajczarni fabuł i bajek.

Znamy tę metodę z Fugi (a w zalążku z wcześniejszych ksiażek). Tam jednak powtarzane frazy, z których po pewnym czasie wynikały nowe (warianty i powtórzenia), mówione w pierwszej osobie, potrafiły brzmieć do kości przejmująco (już pisałem, zwłaszcza w Fudze IV). Dawały się czytać jak mozolna podszyta rozpaczą walka o znaczenie słów, o odtworzenie pamięci, o przyszpilenie znaczeń do pozasłownych (czy przedsłownych) emocji; tam język był polem bitwy. W Zagrodzie język w swojej wariantotwórczej funkcji jest tworzywem... katalogu.

summa

Napisałem tu wyżej:

Króki bieg hoplity, cezury dla oddechu, 63 maratony w pigułkach, śmierć w ostatnim zdaniu. Nie dosłownie; Szostak dba jednak o to, by każdy ustęp, nim wyzionie ducha, przekazał ważką nowinę.

Oddawszy kunsztowi, co kunsztowne, pozostaję sceptyczny: ta książka jest za mała na 58 ważkich nowin (odjąłem ustępy Epilogu, bo ich waga z nieco innego wymiaru jest). Albo inaczej. Owszem, są powody do doceniania owego cookbookowego performatywu Szostaka, ale wśród kilkudziesięciu ważkich nowin żadna nie jest ważka: tak zabójczo działa nadmiar. (Po prawdzie, każda ksiażka byłaby za mała, chyba że uniemożliwiłaby liczenie.)

Co bowiem zostaje, gdy odejmie się Zagrodzie „frazę”, „mikrospięcia i rozległe obrazy”, gdy staniemy w bezpośredniej konfrontacji z obranymi do włókna wariantami? Zostaje mit rozmawiający z mitem o micie, deklarujący fabuły, stroniący od życia w słowa.

Wiem, że to niezbyt jasne, porównajmy zatem z Fugą. Tam mieliśmy warianty życia, oplatające czytelnika siecią skojarzeń we wspólnocie dzielonego obszaru, jezyka, historii, urojeń, ale i bólu. Tam walczył z językiem człowiek, o sens, pamięć, wysłowienie emocji.

Tu zaś, cóż, minął mnie ten pan Nikt w płynącym przez wino–morze–krew (i śmierć) czółnie, minął i zostawił raczej obojętnym.

hamlet

Do ożywionej duchem Ćwiczeń stylistycznych Raymonda Queneau zabawy:

Zabawa polega na przepisaniu tekstu wyjściowego w innym rejestrze leksykalno‐stylistycznym, czyli na dokonaniu „przekładu transleksykalnego”.

...zaprasza Tadeusz Pióro. Tutaj: zasady zabawy i cały tekst wyjściowy, poniżej fragment tego tekstu (akt I). Niniejsze ogłoszenie ląduje w kategorii „wierszyki”, no bo gdzie.

Hamlet nasz współczesny

Akt I

Scena I
Mury Elsynoru. Wchodzi HAMLET, za nim DUCH.

DUCH
Ty, kurwa!
HAMLET
Czego?
DUCH
Zajebali mie!
HAMLET
O ja pierdolę!

Scena II
Sala tronowa. Wchodzą KLAUDIUSZ, GERTRUDA, HAMLETDWÓR.

KLAUDIUSZ
Ty, Hamlet, weź ty się kurwa opanuj!
HAMLET
A idź w pizdu!
[Wychodzą KLAUDIUSZ, GERTRUDADWÓR.]
HAMLET (sam.)
Mogli, kurwa, troszkę odczekać.
[Wchodzi HORATIO.]
HORATIO
Ty, kurwa, siema!
HAMLET
Noooo, kurwa, kopę lat!

Scena III
Sypialnia Ofelii. Wchodzą OFELIALAERTES.

LAERTES
Spierdalam stąd. Uważaj, żeby cię Hamlet nie puknął jak mnie nie będzie.
OFELIA
A takiego chuja jak mu dam!
[Wychodzą.]

Scena IV
Mury zamku. Wchodzą HORATIO, HAMLETDUCH.

DUCH
Ty, kurwa, weź się do roboty!
HAMLET
To kto cię zajebał?
DUCH
Ten skurwiel Klaudiusz. Wlał mi kurwa truciznę do ucha.
HAMLET
O ja pierdolę!
[Wychodzą.]

[...]

Zbiór Przejęzyczenie jest prawdziwą kopalnią mott. To nie znaczy, że inne książki nie są; myślę wręcz, że każda może być taką kopalnią, jeśli tylko drążący znajdzie się w odpowiednim nastroju. Zatem przeformułuję: zbiór, o którym mowa, wybitnie wprowadza w nastrój mottowy.

Weźmy choćby zwierzenie Jana Gondowicza, opowiadającego o upadku (nieodżałowanego) Wydawnictwa Małego, które prowadzili (z żoną Joanną):

W pewnym momencie odechciało nam się z tym męczyć, podobnie jak odechciało mi się pisać recenzje książkowe, które nie mają żadnego przełożenia na czytelnictwo. Nikt tego nie czyta, a jak czyta, to nie wierzy, a jak nawet wierzy, to nie kupi, bo nie ma za co.

Przesadza, prawda? Ale na motto jak znalazł.

A teraz już do rzeczy.

rzecz

otóż jest taka. Drugie, co zrobiłem, położywszy łapę na Przejęzyczeniu: pobiegłem do rozmowy z Michałem Kłobukowskim, do którego mam pretensję (o zniechęcenie do czytania Saundersa). Mówi on tam rzeczy rozmaite, jedne śmieszą, inne straszą; tłumacze to znani malkontenci, ich serca przepełnia równie często gorycz co duma, a poczucie ważności tego, co robią, miesza się ze smutkiem osób niewidzialnych. Na pewno znasz, czytelniczko, jakiegoś tłumacza, wiesz zatem, że to ludzie trudni, i to w równej mierze ci wybitni, jak i ci, których obecność w fachu przynosi mu wstyd (choć obie kategorie – z diametralnie odmiennych powodów).

Mówi Kłobukowski:

Każdy pisarz, który jest cokolwiek wart, stara się przynajmniej chwilami pisać tak, jak nikt przed nim. Używa śmiałej składni, nieoczekiwanych zestawień słów, szuka swojego indywidualnego języka. Potem pojawia się tłumacz, a trzeba pamiętać, że nawet najbardziej utalentowany tłumacz zazwyczaj jest większym konserwatystą językowym niż autor. Dlatego nawet przy najlepszych chęciach w przekładzie następuje przeważnie mniejsze lub większe spłaszczenie stylistyczne w stosunku do oryginału. Potem wkracza redaktor, który jest jeszcze bardziej zachowawczy językowo – nie bez powodu pewni ludzie zaczynają pisać, inni tylko tłumaczą, a jeszcze inni tylko redagują. To jest kwestia psychologiczna, kwestia pewnej śmiałości, wzięcia odpowiedzialności za słowo i powiedzenia: ja to tak właśnie napisałem. Na końcu przychodzi korektor i jeszcze bardziej wyprasowuje tekst, jeśli mu się tego nie udaremni. To wszystko psuje przekład.

I ma tu rację, z tym że to racja o charakterze statystycznym, do frazy wytłuszczonej zaś jeszcze (krytycznie) wrócimy.

Parę akapitów dalej Kłobukowski wskazuje jednak na istnienie „redaktorów wybitnych”, na przykładzie Henryka Daski:

Współpracowaliśmy przy moich przekładach Bladego ogniaŚmiechu w ciemności, które redagował. Rzadko coś w tekście zmieniał, ale wszystkie jego interwencje były uzasadnione i bardzo cenne. Dasko zupełnie nadzwyczajnie czuł prozę Nabokova. Szkoda, że to nie on redagował moją Lolitę. Czułem, że naprawdę wie, o co chodzi. Wiedziałem, że zna te książki równie dobrze jak ja, albo i lepiej, co jest niestety bardzo rzadkie w kontaktach z redaktorami.

Postulat z ostatniego zdania powyżej brzmi absurdalnie; redaktor może znać ksiażkę lepiej niż tłumacz tylko wtedy, gdy zna (skądinąd) oryginał i poświęcił mu ponadto sporo uwagi. Przeważnie jednak pierwszy kontakt redaktora z tytułem odbywa się za pośrednictwem właśnie redagowanego przekładu. Kiedy redaktor sięga po oryginał? Kiedy niewiele wie o tłumaczu, albo gdy – mimo marki – coś mu w jego robocie zgrzyta. (Pani redaktor od Kłobukowskiego przekładu Saundersa nie należy do gatunku redaktorów wybitnych, ba, nawet poprawnych; gdzie była, gdy tłumacz kiksił?)

Jekyll

Wróćmy jednak do średniej. Tak, pożądaną cechą redaktora (a tym bardziej korektora) jest konformizm. Są (mają być) ci skarabeusze języka przede wszystkim posłuszni: cielcowi Poprawności. Skarabeusz jest stworzeniem nader pożytecznym, w niedocenianym mocno stopniu, gdy autor (tłumacz) nie umie względnie błądzi. Ale gdy autor umie, ale inaczej niżby chcieli marabutowie, rządcy cielca, o, wtedy władza dana redaktorom i korektorom będzie bezwględnie użyta – w złej sprawie. Jak to nazywa Kłobukowski – wyprasują!

Jekyll, miły facet, doskonale mieszczący się w normach i konwencjach.

cielec

Na marginesie słowo o Poprawności. Im jestem starszy, tym bardziej ją lekceważę (z odcieniem pogardy). Głównym tego powodem jest częstość zmian produkowanych (zazwyczaj z b. kiepskim uzasadnieniem, często na zasadzie widzimisia – polecam tu z naciskiem uważną lekturę tekstów na kulturystyce języka; oby pojawiły się nowe). Częstość ta skutkuje nieustannym poszerzaniem pola zarobkowego cechu (redaktorów i korektorów), o to przecież głównie chodzi, a jej efektem ubocznym jest to, że większość książek na waszych półkach jest pełna [nowych] błędów. (Nie wiedzieliście? Naprawdę?)

Nieodżałowany (piję tu do jego odejścia z „Poradni językowej PWN”) Mirosław Bańko pisał w 2010:

Ucieszyłbym się, gdyby zasady pisowni zostały zmienione tak, aby i pierwszy zapis [w sumie nieważne, o czym konkretnie tu mowa] był legalny. Dotychczasowe zmiany w polskiej pisowni nie napawają jednak optymizmem, gdyż zamiast wprowadzać więcej swobody, sprowadzały się do zastępowania jednych zapisów innymi.

Więcej swobody! Wariantywność! Tego bym chciał dla norm, ale nie, normy to władza (i kasta ją sprawujących), a władza to kasa: nie oddadzą.

Hyde

Tak, językowo jestem po stronie Hyde’a: wypić dekokt i dać się ponieść mrocznemu instynktowi wolności. Czy to znaczy, że wszystko ma być wolno? Nie! To (ma) znaczy(ć) tyle, że duch języka, śmiałość, indywidualność, odrębność nie powinny być z góry skazywane na porażkę w starciu z aptekarsko odmierzanymi, biurokratycznymi, prasującymi aktami „poprawczymi” Jekyllów.

Wróćmy jeszcze do zdania Kłobukowskiego:

nie bez powodu pewni ludzie zaczynają pisać, inni tylko tłumaczą, a jeszcze inni tylko redagują

Stara klisza i fałszywa. To znaczy – tak, nie bez powodu. Ale to nie ten powód, który tu został domyślnie powieszony. Wybitny tumacz więcej znaczy dla kultury swojego kręgu językowego niż 100 marnych literatów. Nazwiska wybitnych redaktorów szeptane były z nabożną czcią (plus odcień lęku) po korytarzach wydawnictw – dziś już pewnie nie, bo (jak wiadomo) wszystko schodzi na psy^.

A jednak. Nie przypadkiem sięgnąłem po archetypiczną dwupostać Jekyll–Hyde. Co bowiem się dzieje, gdy autor (prozy czy poezji) spróbuje przekładu? A gdy tenże, dwuzatrudnieniowy, zajmie się jeszcze dodatkowo (np. „dla chleba, panie, dla chleba”) redaktorzeniem? Czy jego wewnętrzne „ja” pozostaje spójne?

Fach tłumacza jest pograniczny: odbywa się na cienkiej brzytwie między twórczością a odtwórczością [zob. jednak też rozmowę z Anną Wasilewską w linkowanym zbiorze!], część pierwszą powyższego zestawu zatem pominę.

Czy – przeformułowując – naturalny, twórczy, nieokiełznany Hyde jekyllowacieje, gdy zmienia tryb pracy z tekstami na redagowanie?

Czy włącza się w nim dusza niewolnika, posłusznego cielcowi Poprawności, nieważne, co sam hm, prywatnie sądzi o jakości tych norm?

dusza skrusza

Proszę państwwa, z przykrością donoszę, że (z tego, co mi wiadomo, choć wiadomo mi nie reprezentatywnie) tak.

Mam na to dowody. Jak wiadomo stałym czytelnikom tego bloga, nienawidzę głupiej i psującej język niedawnej (no, w zestawieniu ze stuleciami) zasady łącznej pisowni „nie” z imiesłowami. Ile razy o niej wspominam, tyle razy jednak dodaję: Rada Języka Polskiego w swojej (niesławnej) dyrektywie mimo wszystko zezwala na świadomą pisownię wg starych reguł (czyli łączną lub rozłączną zależnie od intencji znaczeniowej).

Redaktorzy z tego korzystają? Nigdy.

I dochodzi do sytacji, w której (powiedzmy) poeta, tłumacz, redaktor [postać wzorowana na autentycznej] zezwala korekcie na mechaniczne łączenie owego „nie” z imiesłowami w tekstach jednego z najwybitniejszych (tak mówią) użytkowników polszczyzny, wznawianych pośmiertnie po parudziesięciu latach od pierwodruku.

Autor pisał dobrze po polsku, na półkę dostaniecie uprasowanego. Tfu.