September 2016

You are currently browsing the monthly archive for September 2016.

Od wczesnosierpniowej blogonotySkoruniu Płazy układa mi się nibycykl „wiejski” na blogu. Ze szczególnym zainteresowaniem śledzę więc Dwutygodnikowe teksty z serii „Wieś”, pod których znakiem stoi tegoroczna jesień (i to zanim na dobre się zaczęła).

Nic dziwnego zatem, że rozmowa ze Stanisławem Aleksandrem Nowakiem o jego Galicyanach, wydanych w kwietniu 2016 (stron 920), pobudziła moją ciekawość. Mówi ów autor:

Literatura to moje życie, pasja. A pasja to miłość i cierpienie. Nie ma przerw w pisaniu. W pisaniu nie tylko cel jest ważny – równie ważna jest droga. Moja książka obejmuje w zasadzie całą historię Galicji, więc jej pisanie siłą rzeczy musiałem poprzedzić kwerendą. Czytałem oczywiście dużo literatury naukowej, ale najchętniej sięgałem po beletrystykę, pamiętniki chłopów, zesłańców, powstańców styczniowych, tych, którzy wyjeżdżali za chlebem do Brazylii, a także po gazety. Tak rodzili się „Galicyanie”.

[...]

[Michał Sowiński:] W „Galicyanach”, poza rozmachem, zwraca uwagę właśnie język.

To była gigantyczna praca językoznawcza – każde nietypowe słowo użyte przeze mnie miało przypis i występuje tylko raz. Język galicyjski wymyśliłem trochę z przekory, bo denerwują mnie anglicyzmy. Polszczyzna jest przebogata, mamy się czym pochwalić. Na przykład takie słowa, jak „przejrzadło” czy „pradawnia”, których używam na samym początku powieści – jeden wyraz potrafi zbudować cały poetycki obraz! Ale w tej pracy nie chodziło mi tylko o kwestie patriotyczne, nie chciałem być drugim Mickiewiczem. Po prostu wierzę w siłę słowa.

Niebacznie powiedziałem sobie: „sprawdzam”.

I jak się wybałuszyłem od pierwszego akapitu:

Wisłok – przejrzadło pradawni. Kiedyś, kiedyś miał rozmachliwe ogarnięcie. W przedhistorycznych czasach wypełniał cały rozdół, tak nazwane Wisłoczysko – dziś puste świadectwo młodzieńczych dążności. A potem skurczył się i obrósł łoziną.

...tak mi to wybałuszenie zostało, rozbałuszyło się w zgrozę i mękę. Szanuję 8‑letni trud dojrzałego (wiekiem) debiutanta. Ale, na litość, czemuście to wydali? Tego nie da się czytać, nieważne, ile dóbr wszelakich kryje się (może) w mleku tej prozy – pod kożuchem języka, gdy ów kożuch [1] budzi rodzaj zażenowania podszytego abominacją [2].

Proszę bardzo:

Zochfija, panna darmodajka, doiła krowy we dworze. Zochfija była wielgą rozpustnicą, ale i najpierwszą pięknotką. Jej kształtność rysów porywała oczy. Postawna była i zgrabna nad podziw, kształtniejsza czem inne, powabna do idealności. Nogi miała arcydługie. Piersiasta była – cyce miała białe i ciężkie, jakby ją węże ssały. Rumianolica była, samo zdrowie. Bruneta była. Czarnobrewa była, ale oczęta miała niebieściuchne i gębusię takiej śliczności. A jak kolosalnie baletniczo po żeńsku chodzowała!

Na miłość wiekuistego Boga! Jak ona nęcąco chodzowała! Jak bezsromnie fyrtała zadkiem! Na lewo, na prawo... Aż się kurzyło, aż się droga o mało nie skurwiła, i drzewa, i listowie, jałówki się latowały, krowy się hukały, rozpustne ogry w zaprzęgu pańskim się narowiły, ptaszkowie znerwiały, skoro tylko Zochfija, panna darmodajka, szła Gościńcem. [...]

A Zochfija nie zachowywała względów przyzwoitości i nawet gdy szła w wierzchnim okryciu, wszystko miała na widoku. Szła i tak jak gdyby gorączka ją rozpalała, jakby szła i się gziła, jakby się gziła z wiatrem, jakby ze słonkiem ksiuty wyczyniała, jakby słonko robiło jej wszyćkie zabiegi, jakby ona słonku dawała gęby, jakby słonko do niej ślipiami wywracało, jakby z wiatrem miała stosunek cielesny, jakby wiater i słonko szły do niej na zaloty, jakby słonko pchało się w jej kudły. Szła latową porą spotniała, dysząca. Łyskała niebieściuchnymi ślepiami, kłyki szczerzyła. Żyły pęczniały, nabrzmiewały, jak ona szła, ta Zochfija, ta bezwstydna rajfurka, bezwstydna, bezwstyd..., te nogi, te ręce, te cycki, te cycki, chybko – duchem, duchem, duchem, wiater chciał ją dopędzić. Jakby miała stosunek cielesny ze wszyćkim, co męskiego rodzaju. Z całą przyrodą żywą. Jakby chciała, żeby jej wszyscy naraz dogodzili. Ten jej chód był bardziej bezwstydny niźli ona. Ten jej chód był grzechem, ciężkim grzechem.

Zochfija była rozpustna na chłopów, wszeteczniła się, użyczała swych pieszczot niejednemu, tak i Jędrzej Jędrzej nie oparł się jej. Powiedzieć sumiennie, długo się obraniał, by nie stać z nią w romansie. Ona chodzowała jakby jeszcze bardziej otwarta, gotowa. Jj Jj udawał, że mała mu różnica, czy ją widzi, czy nie, i tym udawaniem obojętności zdradził się. I zaszedł z nią w romans. Atoli romans z Zochfiją, panną darmodajką, męczył go. Chciał z nią zerwać i nie mógł. Szczęściem rychło zakochał się.

„Atoli”, zaiste. Na tyle słow jedna udana fraza („[jej] cyce ciężkie, jakby ją węże ssały”), a poza tym rozpacz, nuda, zgorszenie (językowe). I tak przez 900 stron.

Gdyby się to przepisało na jezyk niezmanierowany, ukazałby się w całej okazałości drugi nadmiar: nieznośność zbędnych powtórzeń, w których ta proza się tapla, bodaj po to właśnie, aby dało się użyć wszelkich słówek z owego „języka galicyańskiego” (co to go autor, z dumą podkreśla, wymyślił w trudzie i znoju); najgorszy z możliwych powodów.

Jak on tam mówił na początku? „Poetycki obraz”? Skądże, gigantyczny zakalec [3].


PRZYPISY

[1] kożuch, ścięte wskutek podgrzewania laktoalbuminy posklejane tłuszczem; nie wiem, czy w dzisiejszych („uhatych” itp.) mlekach jeszcze się wytwarza

[2] nie, nie chodzi o niezrozumiałość tego językowego śmietniska; to jest czytelne, ale poraża przerażającą zbędnością i manieryzmem, niczego nie dodaje, wbrew rojeniom autora, a odbiera wszelką nadzieję na przyjemność (obcowania z tą książką)

[3] okładka też odrzuca, byłoż mi potraktować to jako znak!

Pobieżne zwiedzenie Kultury Liberalnej przyniosło trzy odruchy niechęci. Zreferuję je poniżej; są stronnicze, impresyjne, „blogowe” [tu: synonim „pochopnej naskórkowości”]. Jeśli odnajdziecie w nich złośliwość, będę kontent; takie były intencje.

Ale, oczywiście, podszyty złośliwością odruch niechęci jest zaledwie sygnałem tego, że istnieją rozległe pola niezgody i obcości. Pismo (internetowe) to trochę tekstów i autorzy. Zarazem jednak o wiele więcej: środowisko (lepiej byłoby użyć liczby mnogiej), afiliacje towarzyskie, intelektualne, polityczne, ba, genealogiczne – w sensie ewolucji i rozdrzewiania się światopoglądowego DNA. Sympatie i antypatie; kto z kim wódkę pije na Nowym Świecie, kto komu lajki daje na fejsbuku, kto u kogo robi doktorat (i dlaczego u funkcyjnego ordojurka). Czy ten projekt (publicystyczno‐polityczno‐środowiskowy) ma potencjał (jakkolwiek rozumianej) „sprawczości”? Jeśli tak, lepiej uważać; ktoś powinien się im przyglądać, i to nie naskórkowo. (A materiały dosłownie walają się na ulicy [sieci].)

jak

czyli co widzimy na pierwszy rzut oka.

kl-simic-1

Patrzysz, czytelniku, i myślisz: „aha, ten tekst się popsuł”. Ale idziesz do innego i widzisz, że to jest cecha uniwersalna, wszystko tak wygląda. Sieczka wyrazów, oddalonych od siebie dziurami, w których (może?) kryje się jakaś zamierzona wartość dodatkowa; jakby redakcja chciała dać do zrozumienia, że przekazuje coś między słowami. Nikomu to nie przeszkadza? Nie widzą, co zrobili? Nie czytają książek, nie dostrzegli różnicy? Tajemnica bytu; nie wiem, czy z głupoty, czy z zamiaru. Mnie to odrzuca natychmiast, na wstępie.

Ten sam tekst tak wyglądałby „normalnie”:

kl-simic-2

A może chodziło o to, aby ukryć w pustce defekty, jak na przykład to mocno niepełnosprawne zdanie:

Czytając „Kamień” Simica na myśl przychodzi niedostępny kamień Wisławy Szymborskiej i zimny kamyk Zbigniewa Herberta.

Dla zainteresowanych stroną techniczną zagadnienia – poniżej winowajca.

kl-7-pikseli

co

piszą.

Najłatwiej sprawdzić na poboczach głównych treści: przeszedłem się po recenzjach tych ksiażek, o których sam pisałem (ostatnio lub nie tak dawno).

O Gugułach Grzegorzewskiej [Anna Majchrowska]

Autorka fotografuje wydarzenia z życia wsi: odpusty, święte figurki, szycie proporczyków na przyjazd Ojca Świętego, wieczornice wyskubków, czuwanie po śmierci bliskiej osoby. Nie koloryzuje – wieś jest prosta, okrutna, niedziele pęcznieją od nudy. Jej porządek opiera się na powtarzalności, do tajemnicy życia i śmierci prowadzi codzienne doświadczenie. Tam wszystko ma swoje miejsce, zostaje wpisane w pory roku i obrzędowość roku liturgicznego.

Przeciwnie. Obrzędowość roku liturgicznego jest w Gugułach znoszonym, śmierdzącym naftaliną kostiumem, zakładanym bardziej z przyzwyczajenia, a autorce służy za ironiczny zestaw metek, pod którymi pokazuje (podszyte zgrozą czy obrzydzeniem) wydarzenia z życia małej dziewczynki/dziewczyny: śmierć ukochanego psa, pierwsze molestowanie, próba samobójcza, szkolne wyobcowanie, wyobcowanie w rodzinie, drugie molestowanie, śmierć cudza, potem niemal własna, choroba, pierwsza menstruacja, trzecie molestowanie, niechciane doświadczenie seksualne, tolerowane doświadczenie seksualne (obcość poddającego się temu ciała), śmierć ojca i takie tam. „Codzienne doświadczenia”.

Poetyka „konformistycznego streszczenia” jest jeszcze wyraźniejsza w notceOstatnim rozdaniu Myśliwskiego. Litania konwencjonalnych grzeczności:

Po siedmiu latach oczekiwania polscy czytelnicy dostali do rąk kolejną powieść Myśliwskiego. Nikt nie wątpi, że jest to znaczące wydarzenie na rynku wydawniczym. Dzieła tego pisarza [...] znacznie wyrastają ponad poziom tego, co nam dziś oferują rodzimi autorzy (z niewielkimi, choć chlubnymi, wyjątkami).

„Ostatnie rozdanie” to lektura, w której waży się słowa i przywraca wiarę w ich wartość. Autor bez efekciarstwa i tandetnego podlizywania się potrafi skłonić czytelnika do przemyśleń, często niewygodnych, na które trudno znaleźć czas w codziennej krzątaninie. Dzięki jego frazom zaczynamy zastanawiać się nad pytaniami, których głośno nie zadajemy, choć odpowiadamy na nie każdą czynnością, słowem, gestem.

Dopiero pod koniec autorka recenzji zdobywa się na (kamuflowaną) szczerość:

Powieść jest monotonna i pełna powtórzeń, tak jak monotonny i nużący potrafi być monolog. Wymaga uwagi i cierpliwości, choć to akurat jest jej wielką zaletą.

Brawo, sprawność harcerska (znoszenie nudy) zdobyta.

Bywa też (niezamierzenie?) protekcjonalna. O Podkrzywdziu Muszyńskiego pisze:

Epilog wybija z rytmu, pozwala czytelnikowi opowiedzianą historię urealnić, wiele wyjaśnia, ale czy naprawdę czytelnik tego potrzebuje? Prozą Muszyńskiego rządzi nastrój – stwarza kolejne zdania, nakręca spiralę słów – porzucenie go w ostatniej części i przejście na swoisty meta‐język lub pod‐język było dla mnie zabiegiem zbyt radykalnym. Mimo to cieszę się, że autor w swojej prozie pozwala sobie na wiele odważnych rozwiązań, zarówno pod względem kompozycyjnym, jak i językowym. Bardzo sprawnie fechtuje słowem, jest pisarzem o dużej wrażliwości i wielkim potencjale.

A mówi o części przedostatniej, może do ostatniej, zrażona „radykalizmem”, nie dotarła.

Powiecie, że się czepiam. Tak; gdybym miał polegać na powyższych recenzjach, byłbym (za każdym cytowanym razem) mocno wprowadzony w błąd.

*

Inną niż konformistyczne streszczenie (plus niezbyt udokumentowane kompetencje czytelnicze) ścieżką podąża drugi recenzent, tym razem postać w jakimś sensie dla „Kultury Liberalnej” pierwszoplanowa. O Drachu Twardocha pisze:

Jedyną możliwą ramą dla świata z powieści Szczepana Twardocha jest niejasna sytuacja, którą u Hobbesa zauważył Schmitt: świat „Dracha” to świat, w którym nie rządzą już biologia i prawo natury, ale w którym nie rządzi jeszcze Lewiatan. Rządzi w nim Behemot, odbierający podmiotowość polityczną jednym, by dać ją drugim, kontrolujący chaos wedle sobie tylko znanych reguł. Jak biblijny Jonasz znalazł się w brzuchu Lewiatana – symbolu zła, którym Jahwe potrafił zarządzać, uczynić z monstrum swojego sługę – tak stąpający po ciele Behemota bohaterowie „Dracha” Szczepana Twardocha stąpają po skórze potwora, którym nie potrafi zarządzać nikt, oprócz niego samego.

To model „zdolny student napisze o wszystkim”; sięga po swoje ostatnie lektury obowiazkowe (np. z dziedziny filozofii politycznej), wybiera, co mu pasuje, et voila, jedziemy. Skutek? Podciąganie faktów (tu: literackich) pod tezę. Czego się dowiemy? Głównie tego, że autor recenzji czytał i Hobbesa, i Schmitta. No ale – co jest ew. specyficznego w Drachu? Znajdujemy rozwinięcie, koliście zmierzające do tego, że Twardoch ostatecznie mówi tyle: „Behemot” (por. motto na s. 206); może to nawet i słuszne podsumowanie powieści, zawiesza jednak pytanie, po co Twardoch napisał resztę (poza mottem). I czy warto ją czytać.

*

Recenzje z (przeczytanych przez siebie) książek to najłatwiejszy ze sprawdzianów. Przytoczone są (jak dla mnie) bezwartościowe albo wprowadzające w błąd. Jak to rzutuje na motywację do czytania pozostałej, już mniej bezpośrednio sprawdzalnej, zawartości KL? Zgadliście.

„Jak” odrzuca, „co” nie motywuje. Ostatnia kwestia:

kto

Autorem cytowanej recenzji Dracha jest Wojciech Engelking, znany czytelnikom niniejszego bloga z MISH‐owskiej gigantomachii wojny surdutowe. Odwiedźmy jeszcze jeden jego tekst dotyczacy Twardocha i pamiętnego mercedesa. Pominę wywód, można z nim polemizować na wiele sposobów (ale komu by się chciało, nawet gdyby miał czas). Zatrzymajmy się na przesłance wstępnej:

Dawno temu czytałem wywiad z jedną z rosyjskich pisarek średniego pokolenia (nazwiska, niestety, nie pomnę), urodzoną w latach 70. w rodzinie tak zwanego etosowego inteligenta – profesora uniwersytetu, któremu szmuglowane z zachodu książki nie potrafiły dać ukojenia w pełnym nieszczęść życiu w Związku Radzieckim, gdzie powoli osuwał się na etyczną i intelektualną pozycję homo sovieticus. Pisarka opowiadała, że ulubionym zajęciem jej ojca było siedzenie przez całą noc w kuchni z kilkoma kolegami, również etosowymi inteligentami, i roztrząsanie przy opróżnianych butelkach stolicznej wszystkiego, co nadaje się do roztrząsania.

Wszyscy wiemy, jak wyglądają takie imprezy w małej kuchni gierkowskiego albo breżniewowskiego bloku. Jest jedzenie i jest zapojka, rozmawia się o wielkich sprawach tego świata: o polityce, o religii, o literaturze, a owe wielkie sprawy tego świata mieszają się ze sprawami mniejszymi i prywatnymi, zwięźle rzecz ujmując – obrabianiem dupy komuś z własnego środowiska, co jest najczęściej kompensacją własnych frustracji wszelkiego sortu. Zatem: Iks wydał znakomitą książkę, przetłumaczoną już na parę języków? Ale żonę ma brzydką, a jego syn to debil. Igrek robi karierę w teatrze, gra świetnie Hamleta? Ale ta młoda aktorka, ulubienica generalissimusa, nie poszła z nim do łóżka. W realiach urawniłowki, w których wyskoczyć ponad tłum trudno, a jeszcze trudniej – wyskoczyć uczciwą pracą, homo sovieticus czuje się lepiej, gdy może znaleźć w życiu tego, któremu się jednak udało, coś, co odrobinę przygasi opromieniające go światło sukcesu artystycznego, finansowego, erotycznego. A że w kuchni tkwimy z grupą takich samych homo sovieticus, nawet jeśli poczuwają się oni do bycia etosowymi inteligentami (bo czytają takie, a nie inne książki, bo takie, a nie inne zdanie mają na temat polityki), odnalezienie takiej rzeczy przysporzy nam popularności w gronie takich samych nędzników jak my.

Przepraszam za długość tego cytatu. Za jego durność przepraszać nie będę; ktoś kto adresuje „obrabianie dupy komuś z własnego podwórka”, zjawisko ponadczasowe, ponadklasowe i uniwersalne, specyficznie do homo sovieticusa, jako modus odreagowania niemożności „wyskoczenia ponad tłum uczciwą pracą” – taki ktoś nie zasługuje na żadną obronę. A zatrzymało mnie konkretnie zdanie:

Wszyscy wiemy, jak wyglądają takie imprezy w małej kuchni gierkowskiego albo breżniewowskiego bloku.

Wątpię. Engelking, urodzony w 1992 roku, nie miał szans nawet na podsłuchanie w mieszkaniu swoich (inteligenckich) rodziców typowych (jakoby) dla realsocu kuchennych rozmówek. Oczywiście, może się tłumaczyć, że w 2000 mógł już jako ponadprzeciętnie bystry ośmiolatek zauważyć u nich (rodziców i ich znajomych) ów rys „dupoobrabianiowy”, który (może) poślizgiem przeszedł na trzecie tysiąclecie. Ale to (wraz z przypisaniem wzorca „homo sovieticus”) jest słabą podstawą do uogólnień.

Jestem przeciwnikiem jechania „po wieku” autorom/publicystom, ale są granice (hucpy).

*

Czemu jednak na (przyznaję: odstręczający) przykład w kategorii „kto” wybieram najmłodszego bodaj (i, dodam, intelektualnie niezbyt ciekawego) Engelkinga? Bo on w KL robi za figurę bez mała emblematyczną. Pisuje wstępniaki, wymądrza się na różne tematy, a ostatnio publikują mu nawet fragment powieści Lekcje anatomii doktora D., która na dniach wyjdzie nakładem Wydawnictwa Literackiego. Krótko mówiąc, są chyba z niego dumni.

aneks

Jeśli ktoś dotarł do tego miejsca, będzie wynagrodzony. Po pierwsze, podrzucę (gratis) trop interpretacyjny do Lekcji anatomii.

W 2014 roku Engelking ma już świeżo wydaną powieść (niepotrzebne skreślić); pohałłakowano (zob. rola lajków etc.) trochę o niej i zapadła cisza. W tym samym roku recenzuje ksiażkę Ottona Dov Kulki Pejzaże metropolii śmierci. Rozmyślania o pamięci i wyobraźni (Czarne 2014). Stoi tam:

Układanie z Auschwitz prywatnej mitologii Kulka czyta przez pryzmat umieszczonego w „Procesie” Kafki opowiadania o człowieku stojącym przed bramą, któremu Strażnik mówi, że brama otwarta była tylko dla niego, a po nim zostanie zamknięta. Nagięciem doświadczenia i prywatnej mitologii Auschwitz będzie w „Pejzażach metropolii śmierci” opis trzech snów Kulki, kolejno z 2003, 2001 i 2002 roku. Doświadczenie samego Auschwitz nakłada się w nich, po pierwsze, na doświadczenie dzieciństwa w Pradze, po drugie, na doświadczenie powtórnych odwiedzin obozu (we śnie Kulki doktor Mengele oprowadza turystów po Muzeum Obozu Zagłady), a wreszcie – na doświadczenie obecności Boga, w którym rabin staje się oświęcimskim kapo, a udręczony Bóg odpowiada, że zawsze tu – czyli w Auschwitz – był. Jednak sny, prywatna mitologia i postacie z wyobraźni autora także są zakorzenione w europejskim imaginarium kulturowym, do którego Kulka należy. [podkr. moje – n.]

I od tego tekstu o Kulce radziłbym zacząć ew. recenzentom Lekcji. Nawiasem mówiąc, to bardzo ciekawa historia; ktoś, kto przeczyta również Pejzaże metropolii śmierci, nie powinien odpuszczać tekstu Anny Hájkovej Israeli Historian Otto Dov Kulka Tells Auschwitz Story of a Czech Family That Never Existed.

Podejrzewam nawet, sądząc po fragmencie Lekcji, że lektura Kulki i o Kulce okaże się znacznie ciekawsza od lektury (b. grubego, donosi wydawca) dzieła Engelkinga.

*

Po drugie, przypomnę postulat z początku blogonoty: ktoś powinien się im [KL] przyglądać. Na zachętę tekst Piotra Kieżuna, jednego z ważniejszych redaktorów „Kultury Liberalnej”, Powrót do Itaki, której nie ma. Pamięć i konserwatywna mitologia. Znalazłem ów poniekąd historyczny rys „warszawskiego konserwatyzmu” zajmującym. Stamtąd pochodzi poniższe (kind‐of) credo:

Totalitaryzm nie zmiótł wszystkiego, spowodował jednak „przerwę w historii” [...]. Nie oznacza to, że nie istnieje już żadna tradycja. Oznacza to tylko, że historyczny fakt zniknięcia niemal całej społeczności żydowskiej, znacznej części inteligencji, a także fakt wielkich migracji nie tylko w przestrzeni geograficznej (emigracja, repatriacje, wysiedlenia, migracja z wsi do miast), lecz również w przestrzeni społecznej (awans chłopstwa), stawia nas w zupełnie innym miejscu, plącze nasze biografie. Przykładem niech będzie piszący te słowa, którego rodzinne, w przeważającej mierze chłopskie korzenie tkwią jednocześnie na Wileńszczyźnie i nad Narwią, a który wychował się w peerelowskim blokowisku w historycznie niemieckich Prusach Wschodnich i od ponad dziesięciu lat mieszka w Warszawie, najbardziej otwartym i dynamicznym mieście w Polsce, które w pewnym momencie znikło z powierzchni ziemi.

To właśnie z doświadczenia tego niechcianego zerwania, które każe też pamiętać, że Polacy uczestniczyli w tym wszystkim na dobre i na złe, bierze się coś, co moglibyśmy nazwać środkowoeuropejskim liberalizmem, a więc rezygnacją z wymuszania moralnej i symbolicznej jedności, podkreślaniem roli osoby i jednostkowego losu. Niewiele ma to wspólnego z „chłodnymi” zachodnimi liberalnymi projektami, choć to właśnie one są najbardziej pojemną polityczną formą, która pozwala uzgadniać lub zwyczajnie istnieć obok siebie poszczególnym symbolicznym porządkom.


PRZYPISY
ordojurek – członek prawniczej mafijki pn. „Ordo Iuris”


PRZYPIS DO PRZYPISU
Niebawem:
 
ordoiuris_uw
 

W rozwinięciu tej zapowiedzi czytamy:

Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris we współpracy z Katedrą Historii Doktryn Polityczno‐Prawnych WPiA UW, kolejny raz podjęły wspólną inicjatywę [...]

Zorganizowana przez Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris, we współpracy z Katedrą Historii Doktryn Politycznych i Prawnych, konferencja odbędzie się [...]

Z wyrazami szacunku,

Adwokat Jerzy Kwaśniewski
Prezes Zarządu
Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris

Prof. UW dr hab. Aleksander Stępkowski
Katedra Historii Doktryn Polityczno‐Prawnych
Wydział Prawa i Administracji UW
[podkr. moje – n.]

Stępkowski:

Aleksander Bogusław Stępkowski (ur. 20 maja 1974 w Londynie) – polski prawnik, doktor habilitowany nauk prawnych, profesor nadzwyczajny Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, prezes Zarządu Instytutu „Ordo Iuris”[3]. Od 2015 do 2016 podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

Odsyłacz [3] prowadzi do KRS, w zapisie z 2013 roku to Aleksander Bogusław Stępkowski jest Prezesem FUNDACJI INSTYTUT NA RZECZ KULTURY PRAWNEJ ORDO IURIS, a Jerzy (Adam) Kwaśniewski (adwokat) figuruje jako Skarbnik. Nie znalazłem (ale też słabo szukałem) poźniejszych zmian tego przyporzadkowania, zresztą jasne jest, że lepiej wygląda, gdy powyższą konferencję organizują nie dwa ordojurki, a szacowny reprezentant UW plus ordojurek.

Nazwałbym tę „sytuację administracyjną” przejęciem. Wszyscy od dawna o tym wiedzą, nielicznych stać na nadal, hm, emocjonalny stosunek do sytuacji.

Podejrzewam, że jestem chory, a może zbliża się koniec. Bo dlaczego ostatnio podoba mi się aż tyle rzeczy, z tych, co je czytam? („E tam” – skrzeknął ptak skurkuć – „nie chce ci się pisać o tylu niepodobasiach, żadna tajemnica”. Może ma rację.)

podkrzywdzie

Książka Muszyńskiego działa przemocą. Opierasz się, dźgasz w autora obronnymi sztychami: „ej, autor, przecież schulzem pan jedzie”, a on na to, drwiąc sobie, jeszcze mocniejszym schulzem. Zachodzisz z drugiej mańki, że się, proszę bardzo, rozpoetyzował, rozbuchał. Jasne, odpowiada, a co, nie wolno? I jeszcze bardziej – buch, buch.

Cienie pod światłem gwiazd gięły się w krzakach jak zawilce. Biegłem w podskokach przed siebie, jak niezdolny do lotu ptak, wymachując rękami i piszcząc z podniecenia. Wiara ta uczyniła mnie na kolejne dni zwierzęciem, czemu uważnie przyglądał się dziadek — wbiegałem na puste wzgórza, kukając jak kukułka, skradałem się na czterech łapach pod lisie jamy, turlałem się z jarów Zamczysk, których przestałem się bać; stojąc po piersi w żółtym żarnowcu, trzepotałem rękami jak bocian skrzydłami, wyzbywając się ostatnich lęków przed nocą. Ta kapitulowała, wywiesiła w końcu białą flagę świtu — pędząc wokół wsi, zataczałem przed jej nosem coraz szersze koła, ściągałem gacie i pokazywałem jej goły zadek, machałem ponad głową nogami, i rozpędzony, zarywając stopami w ziemię na skraju skarp, ile sił, rzucałem w nią kamieniami. Jednak dla dziadka, pochylonego nad zapiskami w Diariuszu, najdłuższy dzień w roku, po którym noc zaczynała odzyskiwać teren, był dniem szczególnym — ostatnim dniem lata.

Próbujesz się wycofać na ostatnią linię obrony, że, hm, sztuka dla sztuki, obrazów gęstwa, ale co za nią stoi, pewnie nic? Akurat. Żałosna ta obrona, bo jest to o czymś, a nawet o Czymś.

*

Konstrukcja Schulzowska. Pojedyncze zdania potrafią zabić Bablem. Postacie obciążone znaczeniami (ale silne są, uniosą). Temat – mit jako jedyny sensowny sposób przeżywania pary życie‐opowieść, albo – jak pisać, jak myśleć, by odnaleźć prowadzącą do sedna intensywność. Tematu przewrotka, a w przewrotce kolejna przewrotka, bo następujący po Księdze wyjścia, zeznaniu z dziś‐doczesności naszej (i autora), Epilog. Księga drugiej strony nie jest świadectwem poddania się. Przeciwnie. Idźcie i gryźcie jak wściekli, mówi autor, Coś czeka. Chyba że wolicie być letni i rozproszeni jak sadza we mgle, duchy brudnego dymu.

Kłusowałem po tym tekście jak spieniony koń, który zakosztował (zakazanego) jabłka; wyniki tego kłusownictwa przedstawiam. Ale będę czytać jeszcze raz, stępa. Małe dawki, single malt. Przemoc na raty.

PS Powiedziało się, że każda postać (jest ich ledwie kilka ważnych) obciążono znaczeniami. Na przykład Stójkowy to cywilizacja (ale nie token, cywilizacja jest dość skomplikowana, tak też i u Muszyńskiego). Jest też postać najbardziej tajemnicza, pani Śniąca Szmira. Nie śmiem domyślać się jej znaczenia, wśród narzucających się hipotez jest jedna, która przeraża mnie bezmiarem złośliwości autora (gdyby była prawdziwa).

Powtarzam: ta ksiażka jest jak najdalsza od niewinności (por. niezliczone doktoraty o „niewinnym stadium mitu”, akurat).


Tak, polecam. Trudno.

Maciej Hen, Solfatara, powieść (historyczna); właśnie dostał za nią Nagrodę Gombrowicza, w dwudziestce nominowanych do Nike 2016.

Moja recenzja: „rozmemłane nudziarstwo”. Ale możecie sami polizać.

Poniżej jakaś 1/390 (jedna trzystadziewięćdziesiąta) część tekstu; około 2,5 promila.

Pół roku temu w drodze na pasterkę do Karmelitów przejeżdżał tędy sam wicekról, Don Rodrigo Ponce de León y Álvarez de Toledo, czwarty książę Arcos. Tu, na piazza del Mercato, tłum ludzi idących ze świecami na nabożeństwo otoczył karetę, czemu początkowo nikt nie próbował przeciwdziałać, biorąc to za przejaw popularności księcia. Wkrótce jednak sytuacja stała się niebezpieczna, gdyż okazało się, że motłoch, chwytając za uprząż, wstrzymuje konie, wskakuje na stopnie powozu, szarpie za klamki u drzwi, wali pięściami w szyby, wskakuje na kozioł, spychając stangreta, a nawet znalazł się jakiś śmiałek, który w okamgnieniu wspiął się na dach i tam jął przytupywać do taktu obcasami, małpując hiszpańskie tańce wprost nad głowami wicekróla i jego małżonki. Widocznie jednak aż takie zuchwalstwo uzmysłowiło ludowi niestosowność całego zajścia i przywiodło go do pewnego opamiętania. Tancerza ściągnięto z dachu i tłum nieco odstąpił od karety – ale przejazdu nie dał. Wicekról stanął wówczas w drzwiach powozu i z wymuszonym uśmiechem pozdrowił lud z okazji narodzin naszego Zbawiciela. W powstałej ciszy nagle zza głów ludzi ktoś zawołał: „Precz z nowymi podatkami!”. A cały motłoch podchwycił te słowa, raz po raz gromko je wykrzykując zgodnym chórem. Książę de Arcos nadal się uśmiechał, ale w głębi serca z pewnością kipiał gniewem, gdyż tam, skąd do nas przybył, jest rzeczą nie do pomyślenia, by lud ośmielał się głośno stawiać swemu władcy jakieś żądania. Cóż, zapewne już wcześniej miał Don Rodrigo sposobność się przekonać, że tu nie Hiszpania i jego uprzednie doświadczenia z wicekrólowania w Walencji nie na wiele się tu zdadzą. Powściągnął więc gniew i, wciąż z tym samym krzywym uśmiechem na twarzy, uniósł ramię na znak, że chce coś powiedzieć. Uciszyło się.

– W imieniu Króla Jegomości – przemówił nieco tylko drżącym głosem – ogłaszam uroczyście: żadnych nowych podatków w Neapolu nie będzie!

Rozległo się radosne wycie z wieluset gardeł. Ludzie rzucali czapki w górę, wznosili okrzyki na cześć księcia de Arcos i króla Filipa, intonowali radosne przyśpiewki i posyłali wicekrólowi pocałunki. Ten chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie dali mu dojść do słowa, wobec czego rad nierad skłonił się ludowi pięknie, zataczając koło kapeluszem, i z godnością zasiadł w karecie. Tłum rozstąpił się zaraz i wśród pobożnych śpiewów poprowadził konie za uzdy do samego kościoła, oświetlając drogę pochodniami i świecami.

Oczywiście nawet nie próbowałem wspominać na łamach „Wiadomości” o tym incydencie, rozumiejąc, że byłby to koniec mojej gazety. A że nie było o tym ani słowa także w urzędowych pismach sporządzanych na wicekrólewskim dworze, więc tak jakby to się nigdy nie zdarzyło. Prawdę mówiąc, gdyby władze wywiązały się z danego przez wicekróla słowa, nie miałyby skąd wziąć miliona dukatów, który musiały rokrocznie posyłać do Madrytu. Tak czy owak nikt na dworze się tym przykrym przedmiotem nie zajmował. Wydawało się, że i lud o nim zapomniał, gdyż aż do dzisiejszego poranka nie dopominał się o spełnienie owej wigilijnej obietnicy.

Być może nie wszyscy nawet o niej wiedzieli. Delegat Naclerio, zauważmy, był wielce zdumiony, gdy mu teraz o wszystkim powiedziano, i obiecał, że rzecz pilnie sprawdzi. Tymczasem radził, żeby na razie ów haracz uiścili za pokwitowaniem wieśniacy, a jeśli się okaże, że faktycznie Don Rodrigo podatek był zniósł, kamera wicekrólewska zwróci im nadpłacone sumy. Przyklasnęli temu kupcy i inni miastowi, ci pierwsi jednak od razu zapowiedzieli wieśniakom, że nie myślą im płacić z tego powodu ani cavalla więcej. Na to chłopi zawrzasnęli, że taki świstek – czyli pokwitowanie – to sobie mogą miastowi zwinąć w rurkę i wetknąć w dziurkę. Celnicy tymczasem zabierali się już do ważenia przywiezionych owoców. Widząc to, jakiś wieśniak, z oczami nabiegłymi krwią jak szarżujący bawół, wypadł z tłumu i odepchnąwszy celnika, aż się tamten zwalił na ziemię, zrzucił z wagi wielki kosz pełen brzoskwiń, które zaraz potoczyły się na wszystkie strony.

– Mata i udławta się! – huknął potężnym basem. – Żryjta, aż się zebździta i porzygata! Bo nas tu więcej nie zobaczyta! Niech wam tera Hiszpan owoc przywozi! Bez morze! Z robakami i szczurzymi gówienkami! A co!

Nowacki, bąknąwszy coś o hołdzie składanym przez Hena „klasykom archaicznej epiki przygodowej, z Cervantesem i Danielem Defoe na czele”, zachwyca się językiem:

Wspomniałem już, że „Solfatara” wiele zawdzięcza starym arcydziełom, zwłaszcza XVII‐wiecznym. Świadczy o tym mistrzowski styl, którym posługuje się Hen. Zwraca uwagę elegancko, z wyczuciem archaizowana polszczyzna, będąca jednocześnie polszczyzną całkiem współczesną, tyle że w wariancie najszlachetniejszym z możliwych. Tak dobrze po polsku nie pisze już prawie nikt.

Chyba że Dehnel; Nowacki zachwycał się też w swoim czasie językiem Matki Makryny. Dla mnie to ostateczny powód, by traktować zachwyty Nowackiego jako wiarygodną antyrekomendację. Przydaje się.

Zająć się typologią krótkich form tekstowych, z wyłączeniem wierszy (krótkich). Uwzględnić wymiary: pragmatyczny, semiotyczny i performatywny. (Jakie jeszcze?)

Metki; czym różnią się. Fiszki. Relacja fiszki obiektywizującej (biblioteka.katalog) do fiszki‐memo (model „pudełko po butach” Kopalińskiego vs. stickers). Kanoniczne podziały! Blurby. Dopuszczalny poziom białego kłamstwa. Streszcz a écriture automatique: między szydem a jadem (kategoria „ukryte trucizny”).

Czy dołączyć model „przerośnięty blurb” aka współczesna hm‐recenzja z pola kultury (typu Sobolewska w „Polityce” albo ci tam wyrobnicy w „Magazynie Ksiażki”), czy to obciach?

Zagadnienie – jak krócić; wydłużanie zera vs. odłupywanie zbędnego (tzw. uogólniony problem rzeźby).

Teoremat dżdżownicy (teksty zdolne po przecięciu na pół do samodzielnego życia & sensu).

Czy recenzenci będą kręcić nosami na brak wymiaru technologicznego? (Pocztówki [przest.], SMS‑y [przest.], 140/160 [poczekać na antologię], fejsbuk, co jeszcze? co jeszcze?) Samozanudzenie kontra ryzyko, którędy iść?

(O DEPRESJIINNYCH DEFEKTACH TAK ZWANEJ RÓWNOWAGI)

*

Obrazy.

*

Dlaczego mama się nie budzi? Zmierzcha. Właśnie wrócił z pracy, przez chwilę nie rozumie, o co pytają go dzieci. Idzie sprawdzić, zamyka je w pokoju. Jak to, chora? – dziwią się, przecież zupełnie inaczej. Dzwoni dzwonek, przez szybę w drzwiach widzą przesuwające się cienie, ponaglane ściszonym głosem. Potem cienie wracają, wolno, jakby przygniatał je jakiś ciężar. Zapada cisza. Śpijcie.

*

Nocny pociąg, nabity po każdy centymetr kwadratowy korytarza. Dziewczyna w wojskowej kurtce opowiada z ożywieniem, że w Bieszczadach jest fajnie, że Łopiennik i Wetlińska, w Chatce się nią zajmą, tam jest wolność, nikogo. Jest sama, nie ma bagażu. Kiedy wstaje i przeciska się do kibla, z rękawów wyłaniają się oba przeguby, zabandażowane, może nawet w gipsie. Bali się o ścięgna, wyjaśnia komuś. Tak, z Nowowiejskiej. Siada na powrót. Zamyka oczy.

*

Tam pod łóżkiem czai się zływilk, drugi w kącie za uchylonymi drzwiami. Najgorsze, że nie wiadomo, o co im chodzi (coś strasznego) i co zrobią, kiedy całkiem napuchną sobą ciemność, urosną (coś strasznego). Kiedy po latach ciemność na dobre zadomowi się – już nie w kącie, w tobie – nadal nie wiesz, o co jej chodzi (zływilk, nie, wilk to bajka dla małych dzieci, zostaje zły; zło jest w tobie, jest tobą, pozwalasz, żeby ciemność wysuszała gardło i blokowała bicie serca; czy inni też tak mają?).

*

Wizyty. Kolejką, daleko. Potem ogrodzenie, portiernia, dużo zieleni, ale kraty w oknach. Pani w białym ma klamkę w kieszeni, mija się kolejne zapory. Wreszcie jest, ale jakaś inna. Dlaczego mama jest gruba, pytają. To przez lit, odpowiada ojciec szeptem, żeby nie słyszała.

*

Te obrazy, tamte obrazy; nic cię nie obchodzą. Jesteś w środku własnego; ciemność jest lepka i płaska, rozpostarta, zapada się. Ciągle i ciągle. Zastanawiasz się, czy może pęknąć. Zastanawia cię, że się zastanawiasz. Nie oszukasz się, mówi zływilk. Spadacie.

*

Przeważnie milczy, kiedy nie śpi, a kiedy śpi, jest nieobecna. Ale któregoś dnia wracasz ze szkoły i widzisz, że wszystko ożyło, przedmioty też. Jest nawet śmiesznie. Wstęgi papieru toaletowego łaczą zygzakiem meble. Murki z ksiażek. Dziesiątki zapisanych kartek z kolejnymi komunikatami. Trwa wojna. Ona krzyczy, oskarża, on ucisza, czyżby był winien? Przestaje być śmiesznie. Chowasz się w swoim pokoju, wiesz, co będzie, widziałaś to już parę razy. Cienie na szybie w drzwiach. Zmierzch.

*

Albo kurobicie, bez żadnych (proszę) wyjątków. (To z Bury i szału.)

* * *

Te (takie) obrazy rzadko wychodzą na światło dnia. Czają się po wewnętrznej stronie powiek. Znasz je. Albo poznasz; uprzywilejowani – tylko ich echo (ktoś opowie, ktoś napisze książkę). Białkowy automat – maszyna, którą żyjesz życie – cierpi na brak stabilności. Taka karma.

Mamy (czy: zrobiliśmy sobie) ileś pomocnych urządzeń. Potrzeby, popędy, sens życia; zajęcia, uczucia, ambicje. Dropsy, instytucje. Ryzy. Ale co jeśli zawodzą? O tym są poniższe impresje na 4 k (których by nie było, gdyby nie blogonota linkowana ciut wyżej).

Ø–Ѳ

Żeby dało się o tym wszystkim mówić tak jak trzeba, szybko, najpierw oznaczmy.

Osobę, o której nic nie wiadomo, przez Ø. Osobę z depresją czy inną formą defektu tak zwanej równowagi przez Ѳ. Myślę, że te znaki pasują. Ø oznacza również zbiór pusty. A brak równowagi bywa domknięty i stabilny (falka‐kreska poziomo, nie skośnie), choć, z drugiej tej samej strony oznacza zwykle jakieś pęknięcie (nie mówię, że na pół).

Używając słowo „normalny” (w opozycji do chorego, warjata itd., itp.), mamy najczęściej na myśli Ø albo siebie. Druga możliwość jest nieciekawa poznawczo (kto normalny sam o sobie mówi „normalny”? pfft), ale przydaje się „operacyjnie” – gdy spotykamy Ѳ i czujemy, że coś nas wzajemnie odróżnia. A teraz do rzeczy.

komunikacja

W komunikacji między Ø a Ѳ najpoważniejszym problemem jest jej brak. Właściwie można by zaryzykować tezę, że w sporym zakresie to synonimy: brak komunikacji i bycie Ѳ. Na tym bazują wszystkie metody terapii: na przywracaniu komunikacji, które, w efekcie, ma służyć byciu mniej Ѳ.

Myślę jednak, że gdy komunikację podzieli się na cieńsze plasterki, obraz okaże się bardziej złożony. Ѳ jest odporna/oporna na komunikaty dyrektywno‐perswazyjne („weź się w garść”, „zrób coś ze sobą”, „świat jest taki piękny, a ty...”), ale jest w monstrualnie większym stopniu, niż myśli Ø, bystrym wrażliwym, nadwrażliwym obserwatorem. Wyniki tej obserwacji są przeważnie dodatkowo dołujące. Ø zwykle o tym nie wie, bo Ѳ (zarówno w fazie doła, jak w fazie nadaktywności) jest mało skutecznym nadawcą informacji.

I tak to się kręci, w pacie, impasie. Milczenie Ѳ wywołuje u Ø poczucie bezsilności, potem obojętność; gdy zaczyna działać konwencja (o tym niżej), te próby niekomunikacji rutynizują się. Zostawiając poczucie winy albo przenosząc na poziom okrutnej obojętności (albo obojętnego okrucieństwa). Komunikacyjna i behawioralna nieadekwatność Ø pogłębia u Ѳ domniemanie o jej własnej winie i nietakości; zasklepia się w swoim odcięciu, albo wybucha, co przeważnie pogłębia jeszcze bardziej komunikacyjną symetryczną asymetrię.

konwencja

Mam na myśli działanie wszelkich systemów skonwencjonalizowanych. Życie społeczne itp. Co, mocą konwencji, wypada, a co nie. Co jest akceptowalne na zasadzie odruchu, a co zakłóca rutynę i schemat, więc jest tępione, nie akceptowane.

Tak (szeroko) rozumianą konwencję wyobrażam sobie jako lej (wir). Im wyżej tym szerzej, i odwrotnie. Żeby sie załapać na pozytywy działania siły odśrodkowej, trzeba mieć siłę, by wybić się z punktowego dna leja wyżej. A tam poszerzy się zakres stopni swobody. Ta metafora ma jeszcze i taką zaletę, że neguje wprost bezruch tego „punktu dna”. Kręci się on jak szalony (no właśnie). A kreska w Ø symbolizuje (naszą, „normalną”) precesję.

kurwa

To symbol. Nasza kultura, ten pan System, zanim uruchomi procedury kontroli (zob. niżej), wytwarza szereg alibi na poziomie emocjonalnym, podjęzykowym, symbolicznym, a wreszcie werbalnym. Wszystkie one podszyte są ostrzem wymierzonym w kobietę.

„Biedny chłop, zwarjował”, ale „ta cholerna szalona warjatka”. Kobiety są kapryśne, podatne. Choroba (depresja albo inny defekt tak zwanej równowagi) jest żeńska; słabość/smutek/etc. są niemęskie. W kobiecie siedzi alien, czasem warjuje; to jasne. Ale może same tego chcą. (Pamiętacie debilne powiedzenie „prostytutka to zawód, kurwa to charakter”?) Więc od „ta cholerna szalona warjatka” jest bardzo blisko do „ta szalona warjatka, kurwa jedna”.

A przecież nie do końca wiadomo, co jest najwcześniejszym triggerem wyzwalającym defekt (tzw.r.). W tej ksiażce (tak, ciągle mówię o tej samej) można zasadnie podejrzewać, że przemoc, na którą naraża kobiety (i innych słabych odmieńców) sam fakt życia w tej naszej kulturze. Drugą stroną samousprawiedliwającego się rzucenia „szalona kurwa”, jest skrywana wina; a kto lubi być winnym, zwłaszcza gdy ma do dyspozycji kolejne piętra przymusu?

kontrola

Nie ma co rozwijać tego punktu. Wszyscy mniej więcej wiemy, na czym polega medykalizacja czy psychiatryzacja problemu (żeby był, poniekąd) z głowy. Dziś kontrola przebiera się w „dla twojego dobra” (skądinąd stały tekst w kulturze). Z drugiej strony, czasy się (trochę) zmieniają: nie wstyd już mówić publicznie o tym, jakie dropsy (np. antydepresanty trzeciej czy czwartej generacji) się łyka. I że się ma doła; niezależnie od płci. Ale, po pierwsze, nie skreślono haloperidolu z listy substancji medycznie dozwolonych,a po drugie – czy nie jesteśmy, my tu i teraz, ledwie niewielką wyspą?

*

Powyższa impresja na 4 k jest, oczywiście, stronnicza. W takim sensie, w jakim stronnicze i nie pretendujące do systematycznego rozeznania tematu są spisane wrażenia, myśli, co przylazły do głowy podczas i po lekturze Bury i szału.

Powiedzcie autorce, że ktoś zużył tyle czasu (i liter) wskutek jej powieści; niech się załamie.