April 2013

You are currently browsing the monthly archive for April 2013.

Parę przykładów (z gugla):

Niewinne ofiary ataku NATO – zabito kobiety i dzieci #1

Niewinne ofiary nadużyć seksualnych. Przebudźcie się! #2

Gołębie – niewinne ofiary
W nocy z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę nieznany osobnik wtargnął na teren ogrodzonej działki rekreacyjnej w Starych Kosinach (gm. Wiśniewo). Zabił znajdujących się tam kilkanaście gołębi. #3

Niewinne ofiary nałogu
Tragedia noworodków, których matki narkotyzują się w czasie ciąży, polega na tym, że te bezbronne istoty narażone są na trwałe zmiany patologiczne organizmu. #4

Daliście się wprowadzić w błąd i zostaliście oszukani przez zdrajców i wrogów naszej ojczyzny. Strajk i buntownicze zgromadzenia tylko pobudzają tłum do takich rozruchów, jakie zawsze zmuszały i będą zmuszać władze do użycia siły wojennej, a to nieuchronnie pociąga za sobą i niewinne ofiary. Wiem, że niełatwe jest życie robotnika. [car Mikołaj II tłumaczy Krwawą niedzielę 1905 delegatom robotniczym] #5

niewinne ofiary więzień i łagrów #6

niewinne ofiary ataku terrorystycznego #7

Po straszliwej wojnie światowej, w której ginęło tysiące Polaków, miliony ginęły z rąk polskich matek, a były to niewinne ofiary, dzieci poczęte.#8

Przed siedemdziesięciu laty, wczesnym rankiem 1 września, na małe polskie miasteczko graniczne Wieluń spadły bomby niemieckie. Co najmniej 1200 Polaków zginęło. Były to pierwsze niewinne ofiary II wojny światowej. [oświadczenie Sikorskiego / Steinmeiera] #9

Podczas uroczystości organizowanych po raz dziesiąty przez Steinbach ponownie próbowano ukazać niemieckich przesiedleńców jako niewinne ofiary II wojny światowej, a Polskę postawiono w roli agresora, odpowiedzialnego za tragedię tzw. wypędzonych.#10

Językowa klisza niewinne ofiary jest jednym z najbardziej bezrefleksyjnie używanych środków retorycznych. Na jej grzbiecie do dyskursu wjeżdżają inne klisze/stereotypy. Gdyby nie była tak żywotna, zatyrałaby się na śmierć, obsługując ponawiające się wybuchy paniki moralnej w rozmaitych kwestiach. We mnie budzi głęboką nieufność; ilekroć się na nią nadzieję, odczuwam nieodpartą potrzebę, aby zbadać, jakie w danej sprawie – jawnie lub na mocy milczącego założenia – istnieją

winne ofiary

Przelećmy się po przykładach: [domyślnie] dorośli mężczyźni, ale także: zabity „inteligentnym pociskiem” członek wierchuszki al‐Kaidy, kobieta z bombą ukrytą pod abają, dzieciak strzelający do naszych z kałacha #1; te, co same chciały, zdeprawowane lolitki itd. #2; gołębie, które obsrały nam balkon (no i roznoszą zarazki) #3; wszyscy narkomani (było nie brać) #4; prowodyrzy rozruchów i elementy wywrotowe #5; ciężcy przestępcy oraz kagiebiści, którzy popadli w niełaskę i/lub zmiotła ich czystka #6; ofiary wojen #7; zarodki ronione z powodów naturalnych? niemieckie dzieci poczęte? #8; wszyscy, których zaangażowano w działania wojenne nie po stronie aliantów? #9; wprost w cytacie: niemieccy wypędzeni – niewinnymi ofiarami byli przesiedleni Polacy (ale nie pytajcie o zdanie np. Ukraińców) #10.

Określenie niewinne ofiary właśnie dlatego jest nadużyciem, że z samej swojej konstrukcji przywołuje „stereotyp dualny”: ofiar winnych krzywdy, która je spotkała. Oczywiście, oceniając [cudzą] winę, społeczeństwa zajmują stanowiska mniej lub bardziej konsensualne, zależnie od konkretnej kwestii. Gołębie mają lepsze notowania niż narkomani.

Jedną z bardziej konsensualnych (i bezrefleksyjnych, ofc) ocen jest na przykład uznanie losu maltretowanych czy gwałconych więźniów za zasłużony; ta pozakodeksowa „kara” funkcjonuje szeroko w świadomości społecznej jako rzecz naturalna, pojawia się jako standardowy środek zastraszający podczas policyjnych przesłuchań podejrzanych (w realu i w serialach), na niej politycy i publicyści zbijają punkty za swadę. A za nią idzie społeczna pogarda dla scwelonych, druga żywozielona pożywka homofobii (obok katolicyzmu). Nawet najpotężniejszy złóg mentalny patriarchatu, czyli obwinianie ofiar gwałtu („sama chciała, prowokowała” itp.) budzi współcześnie więcej kontrowersji.

ofiara bezepitetowa

jako pojęcie nie ma wmontowanego w swój zakres znaczeń mechanizmu usprawiedliwienia (wyrządzonej krzywdy). SJP definiuje:

ofiara (3) – osoba lub zwierzę bezradne wobec czyjejś przemocy, które doznały jakiejś szkody lub straciły życie; też: rzecz wskutek czegoś zniszczona

Chciałbym, aby podłożem etycznego oburzenia wobec krzywdy bezradnych ofiar [przemocy] okazywał się raczej odruch sprzeciwu wobec [również: własnej] bezsilności w obliczu świata, ktorego mechanizmy są tak przeniknięte (usprawiedliwianą) przemocą.

Bo przecież nie chodzi o to, aby nieuzbrojone cywilne ofiary nalotu wyposażyć w rakiety ziemia–powietrze (wtedy zresztą zbombardowanie ich będzie postrzegane jako całkiem, kto wie, uzasadnione). A o to, aby światowa społeczność eliminowała wszelkie naloty jako środek rozwiązywania konfliktów.

Powodem, dla którego ludzie wciąż i wciąż nabierają się na retorykę niewinnych ofiar, kupując w pakiecie piętrowy fałsz ofiar winnych, jest swoista

arytmetyka przemocy

polegająca na retorycznym przerzucaniu się oskarżeniami o winę: kto bardziej, kto zaczął, czyje motywacje są nikczemniejsze, brudne, uwikłane w interes własny. Co gorsza, arytmetyka przemocy w sposób konieczny obrasta wciąż rosnącymi, obustronnymi rachunkami krzywd, które utrwalają jej panowanie.

Otóż niewinna ofiara jest zerem tej arytmetyki. To ci, których nikt‐ale‐to‐nikt nie może oskarżyć o winę. Jeśli jedna ze stron konfliktu „posiada” niewinne ofiary, druga musi zamilknąć: przegrała.

To dość obrzydliwa praktyka w ramach dyskursu walki o władzę, dominację, skuteczne zarządzanie strachem.

Dlatego apeluję o czujność: gdy napotkacie frazę zawierającą zwrot „niewinna ofiara”, spróbujcie usunąć słowo „niewinna” i zobaczyć, co zostaje, jak brzmi i co znaczy – w terminach gołej bezradności i nagiej, obranej z usprawiedliwień krzywdy.

ostateczna

arytmetyka przemocy nie może pominąć teodycei i jest prosta: składa się wyłącznie z zera. SJP ponownie:

ofiara (5) – przedmiot lub żywa istota składane Bogu, bóstwom, nadprzyrodzonym mocom, np. w celu przebłagania ich lub odsunięcia niebezpieczeństwa

Lub w celu wypełnienia niezbadanych wyroków. W tym ujęciu wszyscy jesteśmy niewinnymi ofiarami.

Ale to stanowisko usprawiedliwiające bezczynność, nawet jeśli boli nas bezsilność.

Wyciągnąłbym więc z tego raczej wniosek taki, aby ze szczególnym okrucieństwem obierać frazes niewinna ofiara ze słowa „niewinna”, gdy pada on w służbie #8 religii.

Już kiedyś o tym było, o obrazowym naddatku do muzyki, wtedy – dosłownie, o wizualnej warstwie wideosów. Oczywiście, problem jest ogólniejszy. Wówczas pisałem:

Zasadniczo, nie lubię mieszać obrazu do muzyki [...]. Mało tego, nawet nie lubię mieszać słów do muzyki, bo są albo miałkie i wcale nie chce ich się słyszeć, albo, przeciwnie, choć wyjątkowo rzadko, robią jakąś synergię z muzyką, która porusza i wytrąca z równowagi, a nie po to się słucha (tak na co dzień), żeby samego siebie wytrącać z równowagi.

Krótko mówiąc, trzymam muzykę w bezpiecznym rezerwacie sztuk asemantycznych.

Ale pokusa pozostaje i odżywa, gdy się człowiek zetknie ze śladami cudzego odbioru, nie aż tak wyfiletowanego do netto, a czasem przeciwnie – jak w tym tekście Marcelazostawaniu fanką The Knife, który nie tylko jest brutto, że ha, ale też zawiera rozłożyste VA warte swojego T.

Pierwszą ratę podatku od lektury uiściłem, zaczynając bycie fanką Knife’a od parokrotnego posłuchania ich ostatniej produkcji, Shaking the Habitual. Ale to nie jest blogonota o Knife (zainteresowani #ludzie‐którzy niech idą do Marcela).

To nota o pokusach konkretyzacji. Marceli uległ jej wielokrotnie, ale tak jak trzeba: powściągliwie, paszczą nie obrazem (różnicę pokażę później). I z wdziękiem, nie nachalnie. Tak pisze o jednym z mniej (na pozór) atrakcyjnych kawałków z Shaking...:

Sześciominutowe bezkompromisowe techno „Networking” jest w stanie przepłoszyć każdego poza najzagorzalszymi fanami gatunku, dominujące w nim płaczliwe mamrotanie zmusza do myślenia o pacjentach ośrodków psychiatrycznych, ludziach zamkniętych w niewielkich klaustrofobicznych pomieszczeniach, wgapiających się całymi dniami w okno lub w ekran

Poniżej można posłuchać w stanie czystym, nie skażonym przez obraz.

[audio:Networking_TheKnife.mp3]

A ja tymczasem poczekam w interludium.

interludium o nastroju

Tak się składa, że nigdy nie miałem okazji obejrzeć scenicznej konkretyzacji Prokofiewowskiego baletu Romeo i Julia, choć ten popularny kawał współczesnej klasyki lubię i cenię. Ot, od czasu do czasu słuchałem sobie w mode: asemantic, kibicując soczystym przejściom chromatycznym i dynamice rozpiętej między stawaniem dęba włosków na skórze przy subtelnych, fletowo‐dzwoneczkowych piano a byciem obudzonym w środku nocy przez kaprala sadystę przy zaskakujących, chropawych i majestatycznych forte.

Jedną z najpotężniejszych scen jest tzw. Танец рыцарей / Dance of the Knights / Montecchi i Capuleti – akt I scena 2 (13). Nic nie trzeba wiedzieć ani o intrydze w Weronie, ani o Szekspirze, żeby odczuć jakąś budzącą respekt siłę w działaniu – a nawet, z większą precyzją: jakąś dopiero (ale tym groźniejszą) zapowiedź działania, bo coś się tu zbliża przy wtórze tromb, w rytm obezwładniającego basowego, powolnego pochodu, jakby Fatum dopiero zaczynało kroczyć po ofiarę.

Aż napadła na mnie (w którymś z Mezzo) inscenizacja „Royal Ballet” z Londynu, no i, oczywiście, nie mogłem się oderwać. Tak to mniej więcej idzie (pierwsze 2 minuty):

I wiecie co? Nic tu nie gra. To rytuał; forma majestatyczna, ale pusta. Jest tu jakaś przepaść między obrazem a muzyką (z olbrzymią przewagą muzyki). Zamiast tłumaczyć szczegółowo posłużę się kontrprzykładem. Z Moskwy, sprzed 25 lat; obraz nie tak klarowny, postacie nieco zamazane, ale – gest, ruch osiągają tu niezrównaną potęgę.

http://www.youtube.com/watch?v=KpQFi5sPz34

Jest tu wszystko. Duma, którą szaleństwo przeprowadza na stronę pychy, karnawał, w którym tkwi nieusuwalnie zapowiedź późniejszych śmierci, jakieś gorączkowe odrętwienie (zapiekłych emocji). Ten obraz jest na miarę muzyki, a obie rzeczy – na miarę Szekspira.

Morał jest taki: gdy zobaczysz konkretyzację dorównującą wcześniejszym (powiedzmy: asemantycznym) wrażeniom, mglistemu nastrojowi itp. – masz szczęście. Ale jeśli los chce cię ukarać i to się nie zdarzy, lepiej, abyś w zamian nie dostał konkretyzacji słabej, miałkiej, formalnie poprawnej, ale wyzutej z mocy & prawdy. Bo taka konkretyzacja jest gorsza od żadnej.

kot z Kreuzbergu...

W Marcela słuchaniu „Networking” dominuje klaustrofobia (i szaleństwo). Rzeczywiście, jest tu mnóstwo mechanicznych dźwięków (techno), zgrupowanych w najrozmaitszych szykach, jest też nieinteligibilny mamrot‐bełkot. Więc się zgadza.

Mnie jednak wyobraźnia poniosła w całkiem inną stronę. Tytułowa sieć (mechanicznych dźwięków), w której szamoczą się nierozpoznawalną treścią organiczne, animalistyczne, może ludzkie głosy. No więc tropem maszyna‐masa‐miasto (ukłony) poszedłem w taką oto historię.

Facetowi mieszkającemu na Kreuzbergu zachorował kot. Gość jest świrem, więc po krótkiej, ocierającej się o przemoc rozmowie z sąsiadem, od którego pożycza mnóstwo euro pod zastaw przyszłych dostaw trawy, pakuje zwierzaka w plecak, wskakuje na rower i rusza w odyseiczną podróż do najdroższego w Berlinie weta (bo, myśli sobie, TemuKotu tylko najlepsze). I zapieprza, najpierw przez Kreuzberg, czemu towarzyszą rozmaite dźwięki (maskowane efektem Dopplera: tak szybko pędzi, tak się boi o zwierzaka) z okolicy. W głowie huczą mu głosy pełne lęku, z plecaka dobiega stłumiony miauk nieszczęsnego kota, obok trwa (i hałasuje) życie wieloetniczne. Przez chwilę goni go banda dzieciaków na rowerach, trzymanymi w rękach patykami terkoczą o pręty mijanych ogrodzeń, co ciekawie interferuje z pozostawionymi w tyle bębniarzami (rozkręcającymi się dopiero po porannym piwie).

Moment spowolnienia: oto nasz podróżnik zstępuje schodami metra. W wagonie: puls nie może się jeszcze uspokoić, współmetrowicze hałasują na wszystkie swoje sposoby, ale docierają stłumieni przez krwiospuchniętą watę w uszach. Dojechali. Panorama dźwiękowa staje się rozleglejsza (szerokie jezdnie, traffic). Ale zagęszczają się też klaksony; czy nasz świr rowerzysta dojedzie pomyślnie? Czy znajdzie weta? Czy kot jeszcze żyje? Historia urywa się znienacka: dwa pojedyncze jestestwa nikną w gęstwie rozwidlających się ścieżek miastomaszynowej dżungli.

...i dosłownie

Tej kociokreuzbergowskiej fantazji starcza akurat na 6:41. A teraz obejrzyjcie minimalistyczną konkretyzację dosłowną. Niby się wszystko zgadza, networking jak w pysk i jazgot social media...

http://www.youtube.com/watch?v=0YpazpAaS44

Ale jest problem: teraz ta muzyka zaczyna się dłużyć już w trzeciej minucie (i nic nie pomoże bardzo dosłowny nóż).

Srsly, czasem lepiej odpędzić pokusę. Albo, tak jak Marceli, ulegać jej powściągliwie i tylko paszczą!

stosunek przerywany

Mój stosunek do Małych lisów Bargielskiej okazał się przerywany. (Kiedy wreszcie przeczytałem te 100 stron, dodałbym słówko „immanentnie”: immanentnie przerywany, w sensie jakiejś fatumistycznej konieczności; takmusiałobyć.)

zdechły pies

Najsampierw powieszę dużego zdechłego psa na redakcji dwutygodnika.com, która zamieściła najgorszy z możliwych fragment książki, a ja go niebacznie przeczytałem. Ten fragment jest taki, jakby z kryminału wybrano scenę odsłaniającą „kto zabił”, a potem – na domiar złego – okazuje się, że całość, z której fragment pochodzi, wcale nie jest kryminałem. Podwójna krzywda. (Nie dam linka, bo to lektura szkodliwa.)

czytelnicza niepewność

Podzieliłem się tą czytelniczą niepewnością i rozczarowaniem z paroma osobami, z których jedna chętnie się nie zgodziła (ta osoba czytała całość), a druga jeszcze chętniej się zgodziła (nie czytała; jak wiadomo, nieczytanie ustanawia wyższy próg kompetencji do wydawania ocen, co mówię lekko ironicznie, ale bez złośliwości, a teraz, po przeczytaniu tych 100 stron, dodałbym, już zupełnie bez ironii, że czytanie wcale nie ustanawia żadnego progu kompetencji, o czym przekonuje mnie większość recenzji Małych lisów, które – wyjątkowo i wbrew zwyczajowi – przeczytałem przed przystąpieniem do pisania niniejszej blogonoty). Owa ambiwalencja zgodo‐niezgody powstrzymała mnie od zakupu egzemplarza i musiałem czekać, aż swoją robotę wykona fatum i będę mógł [raczej: musiał] położyć łapę na tej konkretnie zadrukowanej wiązce papieru.

dręczenie

I teraz, zaczynając od wrażeń najogólniejszych: to proza dręcząca. Znaczy, ona dręczy. Mam wrażenie, że większość recenzentów też poczuła się dręczona, ale poradzili sobie w większości przez wyparcie, w paru przypadkach przez zbagatelizowanie odczucia dzięki etykietce „kobiecego gadania, ględźby”, a w jednym – dzięki podsumowaniu (nieświadomie, wg mnie, trafnemu), że narratorka Bargielskiej jest „szurnięta”. (Chociaż wg mnie jest jeszcze gorzej, o czym za chwilę.)

Oczywiście pytanie: czym (dręczy)? Czym się da – oto, wbrew pozorom, przemyślana odpowiedź. Jak to jest (przede wszystkim), że pojedyncze zdanie jest mistrzowskie, kilka sąsiadujących zdań budzi (całkiem często) reakcję typu „no, genialne!”, a całość za cholerę nie jest genialna, nie jest – właśnie jako całość – mistrzowska?

mikromistrzostwo

To, jak autorka potrafi kilkoma słowami na przestrzeni kilkunastu celnie, bez wysiłku (tak się zdaje), w sposób absolutny kontrolować proporcję między powiedzianym a tym, co ma być przywołane (do wnętrza czytelniczego łba) – to budzi szacunek. Nikt piszący po polsku nie ma aż takiej kontroli nad słowem na poziomie „mikro” (może z jednym wyjątkiem; poczekajcie na postscriptum). Łatwo to zbagatelizować, właśnie przez wspomnianą „bezwysiłkowość”. Ale – wyznaję – zamierzam kupić tę książkę i czytać ją ponownie, w małych dawkach, żeby przyglądać się („przez lupę”) tej literackiej robocie.

„chcę jeść treść”, zeznał teść

Treść to inna sprawa.

Uogólniona narratorka Bargielskiej (ależ oczywiście, że scalam Agnieszkę i Magdę w jedną nad-postać) nie jest po prostu „szurnięta”. Wrażenia (dręczącego) totalnej obcości („marsjańskości”) nie da się złożyć na karb płci/genderu (że niby to takie ostre kobietystyczne pisanie); to byłoby za łatwe. Moim zdaniem to postać głęboko socjopatyczna, rozpięta między miodem autokreacji a dziegciem dziedzictwa.

socjopatia

Socjopatia polega tu na tym, że prawdziwie realne pozostają symbole (z prywatnej kolekcji obrazów, skojarzeń, zwłaszcza snów), one podtrzymują jeszcze kontakt osoby z „międzyludzkim”, ale już nie ze „społecznym”: rzeczywistość społeczna istnieje u J.B. jedynie jako kalka językowa, zdeformowana, groteskowa, bez wagi i znaczenia (no i, odnotujmy, bardzo śmieszna). Do wnętrza tego stworzonego w ramach autokreacji mikrokosmosu rzeczywistość pozabiologiczna dociera jedynie za pośrednictwem historii osobistych, opowiadanych przez osoby obce i mniej obce (wszyscy są zasadniczo obcy). Można się jeszcze zastanawiać nad kluczem, według którego te a te historie przedostają się półosmotycznie do wnętrza, a inne (tych nigdy nie poznamy) zatrzymane zostają na granicy błony międzymonadycznej. Pobieżna hipoteza jest taka, że klucz ten ma charakter egotyczny.

krople miodu

Dlaczego miód? Dlatego, że to właśnie dzięki autokreacji uogólniona narratorka jeszcze funkcjonuje (ze światem i ze sobą samą); dzięki codziennej robocie nad odnawianiem ważności „żółtych papierów”. Kokietuje tym, na rzecz tego konfabuluje, w tej sprawie pracuje nad autoprezentacją („trochę szalona, ale przecież...”), tu się rozgrywa gra o wolność, między zobowiązaniami odpowiedzialności a nieusuwalną potrzebą „ekscesu” [przekroczenia]. Wszyscy trochę tak robimy, uogólniona narratorka J.B. jest koncentratem tych procesów, podobnie jak jej proza jest koncentratem „zwykłej” (powiedzmy: mimetycznej) prozy.

beczka dziegciu

Ale dziegieć. Bo z tym wszystkim, co powiedziano wyżej, całe niezmierzone obszary (potencjalnej) wolności pozostają w praktycznie niekontestowanej dzierżawie dziedzictwa, którego książkowym symbolem jest spór o trzy metry miedzy, prowadzony między spadkobiercami dziadka a spadkobierczyniami bratanka dziadka. To dziedzictwo obejmuje oczywistość katolicyzmu, oczywistość szkół prowadzonych przez zakonnice, oczywistość [patriarchalnej] kultury, oczywistość konieczności religijnego pokolorowania dylematów egzystencjalnych; tropiciel tego (takiego) bagażu będzie miał co robić mimo nikłej objętości książki. To przez tę furtę dziedzictwa wjeżdża na krzywy ryj przedgląd [przedustanowiony pogląd] o „szczepionki to rtęć, a rtęć to autyzm”.

dziedzictwo

Dziedzictwo uwiera, dziedzictwo boli. Wiemy na pewno, że uogólniona narratorka jest świadoma istnienia problemu – passus o „dziedzictwie pedeef” jest jednym z bardziej spektakularnych fragmentów książki – ale na tym się bodaj kończy. Owszem, mamy pewność, że wspomniany pobieżną hipotezą klucz egotyczny przepuszcza w pierwszej kolejności historie o (zagrożonym) macierzyństwie, ale tyle w tym (samo)świadomości, co w innych, powiedzmy, tropizmach, których smaczne opisy nie składają się na nic o wymiarze ponadjednostkowym (no bo socjopatia, co się dziwić), chyba że w umyśle czytelnika.

for she’s a jolly good fellow

Tak, to dręcząca książeczka. A nie jest mistrzowska po całości, bo – tak mi się wydaje – nie jest świadoma tego, czym dręczy i w jakiej sprawie. Może gdy autorka przekroczy czterdziestkę itd.

ps

PS Drugą osobą, która w polszczyźnie przejawia podobny, graniczący z geniuszem poziom kontroli nad słowem, jest (trochę niedoceniana; „trochę” to bezczelny eufemizm) Tamara Bołdak‐Janowska.